Recenzja filmu

The Meg (2018)
Jon Turteltaub
Jason Statham
Bingbing Li

Portret rodzinny z rekinem w tle

Niestety, Jon Turteltaub nie ma ani talentu narracyjnego, który pozwoliłby mu zbliżyć się do Stevena Spielberga, ani odwagi do realizowania tak szalonych pomysłów jak Anthony C. Ferrante. Tym
Przyznaję się: jako fanka gatunku (zarówno filmowego, jak i biologicznego) czekałam na seans jak na Gwiazdkę. Dzięki "The Meg" żarłacze, w ostatnich latach kojarzone głównie z absurdalnymi produkcjami pokroju serii "Rekinado", miały znów stać się wielkie. Jeśli prehistoryczny stwór odżywiający się wielorybami nie jawił się komuś jako godny następca Bruce'a (tak ekipa "Szczęk" nazwała mechanicznego rekina terroryzującego wybrzeże filmowego Amity Island), to na pewno jako potwór na miarę wakacyjnego blockbustera. Niestety, Jon Turteltaub nie ma ani talentu narracyjnego, który pozwoliłby mu zbliżyć się do Stevena Spielberga, ani odwagi do realizowania tak szalonych pomysłów jak Anthony C. Ferrante. Tym samym "The Meg" plasuje się gdzieś pomiędzy tymi dwoma biegunami, sprowadzając się do przeglądu przykurzonych schematów kina akcji lat 90. 

 

Zgorzkniały twardziel Jonas Taylor (Jason Statham) musi więc żyć z konsekwencjami decyzji, jaką podjął przed laty podczas prowadzonej przez siebie akcji ratunkowej na atomowej łodzi podwodnej. Odsądzony od czci i wiary wyjeżdża do Tajlandii, gdzie zajmuje się głównie topieniem smutków w alkoholu. Kiedy w jego drzwiach (a właściwie w ulubionym barze) pojawia się dawny przyjaciel, prosząc o pomoc w wyciągnięciu uwięzionej na dnie oceanu ekipy badaczy, bohater oczywiście odmawia, wygłaszając kilka cynicznych sentencji. Zmienia zdanie, gdy dowiaduje się, że wśród załogi znajduje się jego była żona, Lori (Jessica McNamee) – w końcu kto nie wykorzystałby okazji, aby powiedzieć "a nie mówiłem". Szybko okazuje się bowiem, że za wypadkiem stoi megalodon, być może ten sam, który doprowadził do pamiętnej tragedii jednostki wojskowej i przyczynił się do traumy protagonisty (a w konsekwencji do rozwodu). Gigantyczny rekin opuszcza niezbadane głębiny, stając się zagrożeniem dla ludzi. Nie wiadomo wprawdzie, dlaczego potwór wielkości bloku mieszkalnego obiera sobie za cel istoty mające dla niego wartość odżywczą tic-taca, ale nikt nie ma wątpliwości, że jedyną osobą zdolną do powstrzymania go jest Jonas. 

Absurd nie osiąga tu może progu ustanowionego przez niesławną wytwórnię The Asylum (której "Megalodon" z Michaelem Madsenem został wyemitowany przez stację Syfy zaledwie cztery dni po premierze "The Meg"), ale nie znaczy to, że mamy do czynienia z dziełem z wyższej półki. O nie! Jon Turteltaub zadbał, aby wszystko, co mogło się rozwinąć w przyzwoitą rozrywkę, rozmyło się w mdłym melodramacie rodzinnym. Bohaterowie, nie dość, że jednowymiarowi, to jeszcze porozumiewają się za pomocą banałów (żeby nie było nieporozumień: nie oczekuję głębi intelektualnej po filmie o gigantycznym rekinie, ale niektóre wygłaszane tu teksty są naprawdę kuriozalne). Co gorsza, uczucie rozwijające się między Jonasem a rezydującą na stacji Suyin (Bingbing Li) przedstawione jest tak naiwnie, jakby nie byli oni dwojgiem dorosłych ludzi z bagażem doświadczeń, lecz nieporadnymi nastolatkami bojącymi się zagadać. Kobieta nie umie przejść obojętnie obok rozbudowanej klaty Jonasa, Jonas zapomina języka w gębie, ilekroć ktoś zwraca uwagę na jego sympatię do Suyin, a ośmioletnia Meiying (Shuya Sophia Cai) z właściwym dzieciom brakiem poczucia obciachu wchodzi w rolę swatki dążącej do połączenia mamy z nowo poznanym mężczyzną (swoją drogą, czy oddalona o 300 km od lądu stacja badawcza jest właściwym miejscem dla małej dziewczynki?). 


I nie chodzi nawet o to, że historii czegoś brakuje (biorąc pod uwagę liczbę powstających w ostatnich latach filmów o rekinach, trudno nie zauważyć, że żarłacze są na fali). W gruncie rzeczy jest w "The Meg" kilka scen, które odpowiednio zaaranżowane, mogłyby dźwignąć ten film na poziom porządnego blockbustera. Problem w tym, że każda z nich jest bezlitośnie torpedowana przez Turteltauba – boi się on przeszarżować w scenie z helikopterami bombardującymi megalodona (por. "Podwodna bestia"), ale też nie umie pociągnąć wątków, które zapewniłyby mu niezbędną dozę dramaturgii (vide: sekwencja na plaży). Niestety, przypadek "The Meg" potwierdza, że do zrobienia dobrego widowiska nie wystarczy wielomilionowy budżet. Parafrazując słynną wypowiedź szeryfa Brody'ego ze "Szczęk" (Roy Scheider), będziemy potrzebowali większego reżysera.
1 10
Moja ocena:
4
Rocznik '89. Absolwentka filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach na Uniwersytecie Jagiellońskim. Napisała pracę magisterską na temat bardzo złych filmów o rekinach. Dopóki nie została laureatką VII... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?